środa, 29 lutego 2012

tajemnica dobrego szefa

szef, przełożony - człowiek który zarządza moim czasem gdy realizujesz swoje zawodowe zadania, człowiek który powinien inspirować, zachęcać, motywować, wspierać, dyscyplinować do rzetelnej dobrej jakościowo pracy, rozwoju na rzecz firmy. Już nawet nie wymagam aby inspirował w życiu...te parę godzin na dobę powinien ogarniać co się dzieje.

W czym tkwi tajemnica tych najlepszych? Naczytałam się książek, więc wiem. Miałam kilku więc czuje w czym tkwi różnica i poniżej prezentuję mój subiektywny opis tego czego ja za moją ścianą oczekiwałabym od szefa:

Autentyczności - nie sili się na uczucia, myśli, zachowania, które nie są jego.
Powściągliwość i kontrola emocji - najpierw myśli potem reaguję. O emocjach mówi a nie okazuję.
Znajomość zasad - lubię gdy ten kto podejmuje za mnie jakieś decyzje robi to wg jakiegoś kodeksu, zasad i tych zasad pilnuje u siebie i u mnie i wdraża w życie
Klarowność jeśli chodzi o oczekiwania. Najmniej na świecie chce mi się domyślać i zgadywać, doszukiwać się trzeciego dna.
Pewność siebie i odwaga. Nie chcę by mój szef okazywał słabość i się bał. Może się wahać, może ze mną konsultować, ale załamywać się...NIE! Jak mam obok siebie takiego przełożonego co mam go pocieszać i mówić mu "Nie martw się damy radę" to chce od razu odebrać mu pierwszeństwo (jak w wilczym stadzie - jesteś słaby -> wypadaj!)


Miałam wielu szefów - mądrych i mniej mądrych. Takich których wspominam z zapartym tchem i takich na myśl o których robi mi się smutno i źle.

W tych najlepszych wdziałam właśnie autentyczność, umiejętność życia w równowadze, umiejętność słuchania i mówienia. I odwagę - odwagę do bronienia swoich i zespołu pomysłów, brania na siebie ciosów które przychodziły z góry. Dwóch J było najlepszymi - pierwszy i jeden z kolejnych. Pierwszy nauczył mnie wszystkiego, był moim pierwszym szefem. Pokazał mi czym się różni praca od nie pracy. Dawał kopa do rozwoju, wierzył we mnie i dodawał skrzydeł, chociaż kłóciliśmy się nieziemsko. Dyskusje zawsze były merytoryczne a po nich było fajnie i dobrze. Nikt na nikogo się nie obrażał. Moje pomysły prezentował z największą powagą, bronił ich i wierzył we mnie. Tęsknie za nim najbardziej. Wymagał, czepiał się, nie tłumaczył, rzucał na głęboką wodę ale szanował moje zdanie i moją niezależność. I stawał za mną, jeśli wierzył w moje rozwiązania.

Drugi J zupełna odwrotność pierwszego. Spokojny, świetny specjalista, rozsądny i delikatny (serio). Słuchał, zachęcał do szukania rozwiązań, dzielił się wiedzą i promował. Szukał ze mną rozwiązań i nie oceniał mnie. Skupiał się na mojej pracy i na efektach. Żałuję, że dłużej nie dane było nam razem pracować. Dla tego człowieka chciało się pracował. Jego szacunek do drugiego człowieka i troska o niego (bez taryfy ulgowej, co to to nie) sprawiały że wykonywałam dla niego najbardziej głupie i niedorzeczne polecenia jego przełożonych. Przeprowadził nasz zespół przez burze...szkoda, ze tak szybko poszliśmy w swoje strony.

A teraz żyję w chaosie bez zasad, w dwuwładzy w której decyzje i zasady wchodzą tylko na chwilę i zaraz się o nich zapomina.
Muszę coś z tym zrobić, trzymam kciuki za samą siebie.

wtorek, 28 lutego 2012

było minęło

miałam myśl, pomysł.....wykonałam ruch aby go wdrożyć w życie i TO pytanie ten ruch przerwało, przerwało myśl, uciekł pomysł i teraz piszę te słowa. Bo nie wiem czy myśl i pomysł był ważny czy raczej z tych niepotrzebnych zabieraczy czasu. No rzesz!!

A do końca marca nie myślę o zmianach, do końca marca trwam i zaczynam zajmowanie się sobą by za rok albo dwa wejść w moją wymarzoną białą suknię. Która nie będzie suknią a będzie spódnicą i bluzką, ale będzie biała a ja będę miała talię i szczupłe ramiona muśnięte słońcem albo solarium - jedno z dwojga.

sobota, 25 lutego 2012

strach

Pamiętam kiedy po raz pierwszy przeczytałam te słowa...przeczytałam, pobiegłam wzrokiem za treścią dalej a następnie wróciłam linijkę czy dwie wyżej i przeczytałam słowa jeszcze raz i jeszcze raz i kolejny.

Na długo o nich zapomniałam chociaż przepisany na kartkę cytat nosiłam kiedyś w portfelu. Teraz do niego wracam tak jak i do ostatniej części napisanej przez Franka Herberta... litania Bene Gesserit przeciw strachowi "Diuna".

Nie mogę się lękać.
Strach zabija umysł.
Strach jest małą śmiercią, która niesie ze sobą całkowite unicestwienie.
Stawię mu czoło.
Pozwolę aby zalał mnie, przelał się przeze mnie, a kiedy odpłynie obrócę oko swej jaźni i spojrzę na jego drogę.
Tam, gdzie przeszedł strach, nie będzie już nic.
Zostanę tylko ja


Oryginał...

I must not fear.
Fear is the mind killer.
Fear is the little death that brings total obliteration.
I will face my fear.
I will permit it to pass over me and through me.
And when it has gone past I will turn the inner eye to see its path.
Where the fear has gone there will be nothing.
Only I will remain.

czwartek, 16 lutego 2012

każdy nowy dzień...

ostatnio jest u mnie staraniem się o uśmiech. Nie, to nie depresja, to brak sił. Ale walczę i staram się bardzo dla siebie i dla tych których kocham (czyli też dla siebie, bo w końcu siebie też kocham) zdobywać powody do uśmiechu każdego dnia.
Prostuję niebezpieczne myśli w głowie i przekierowuję je na tory bardziej optymistyczne szukając inspiracji, dobrego słońca wszędzie gdzie się daje. Szukam w sobie w Nich i w Nim i w tych Wszystkich, którzy swoją obecnością uśmiechają mi dzień.

Buduję sobie alternatywny świat, który nie rzuca kłód pod nogi, ale stwarza okazję. Uwalniam powoli mój potencjał...i myślę do przodu.

To nie jest prosty proces, szukam wsparcia by przez niego przejść, nawet tego profesjonalnego (nie myślałam, że skorzystam kiedykolwiek z pomocy profesjonalisty, by poukładać się sama ze sobą).
No i ta pomoc profesjonalna uwalnia mi w głowie myśli, która stawiają na nogi.

I z tych myśli pojawiają się wizję i wizualizację tego co chcę.
Np, marudzę na pieniądze, że ich za mało. A po co mi są pieniądze, co poza poczuciem bezpieczeństwa zyskam jak będę miała ich więcej. Po co, pora na listę
- by siedzieć na podłodze i oglądać wywołane z wakacji zdjęcia (niewywoływane od wieków, czyli od momentu pojawienia się w moim życiu cyfrówki - BŁĄD)
- by jechać do dowolnego miejsca w Polsce i spokojnie zapłacić za niespodziewany nocleg jeśli nam się spodoba
- by móc pójść 4 razy do roku na wielkie zakupy i obkupić się ubraniowo na nowy sezon.

Profesjonalista zadał mi pytanie co bym zrobiła gdybym wygrała grube miliony w totka i od dziś nie musiała pracować - Zbaraniałam! Nie wiem co bym zrobiła, nie wiem jak bym się zachowała, nie wiem co to dla mnie są grube miliony, które pozwalają nam nie pracować.

Pewnie 10 tys miesięcznie na dwuosobową rodzinę, 12 tysięcy na 3 osobową to są pieniądze, które dałyby mi poczucie maksymalnego spokoju - luksus. 6 tysięcy na 2 osobową rodzinę to są pieniądze, które dałyby mi spokój i standard który uznam za bardzo w porządku.
Tak więc należałoby policzyć ile musiałabym wygrać w totka aby odsetki z lokat/inwestycji/itd dałyby mi dochody na tym poziomie przez kolejne +/- 55 lat.

No i jakbym miała już te 6 do 10 tysięcy to co wtedy...no nie wiem. Zawsze marzyłam o:
- knajpce
- remontowaniu starych budynków
teraz nie wiem co mi się marzy.

Odczarowała mi się knajpka i wolę chyba w niej przesiadywać niż ją prowadzić (chociaż może, nie wiem).
Remontowanie starych budynków - podejrzewam, że te ostatnie 35 milionów w totka to i tak byłoby za mało...

No więc nie wiem co bym robiła na tym moim rentierskim życiu - podróżowała, opiekowała się domem (to miłe)...pracowała - co by się w tej pracy zmieniło?!?!

Zawsze marzyłam aby pracować tylko na część etatu, móc pracę wykonywać z domu, z kawiarni, być w ruchu. A pracę wykonuję z zza biurka i to mnie dołuję. Jaka więc byłaby to praca którą mogłabym tak wykonywać - no to jest ta którą teraz wykonuję tylko na innych zasadach.
No to jak zrobić by wykonywać ją na innych zasadach. Jak przekonać do tego szefa by mi tak pozwolił?

poniedziałek, 13 lutego 2012

Chciałabym

- pomieszkać przez rok w Chorwacji, patrzeć na tamtejsze pory roku i wyrwać się do Polski na najgorętsze momenty aby cieszyć się słodkim latem na polskiej wsi.
- zagrać chociaż raz w filmie
- mieć sesję profesjonalną, gdzie wygładzą i wyczyszczą wszystkie niedoskonałości

piątek, 10 lutego 2012

Wtulam się w siebie, płaczę i zasmucam tym mamę. Nie zaczyna się dobrze ten dzień. Jestem wściekła, zła, smutna, bezsilna, bezradna. Nie mam siły aby pracować, aby się cieszyć, nie chce mi się podejmować decyzji. Nie chce mi się nic.

Chce mi się stanąć i ruszyć z nową energią. Nie wiem jak nie potrafię uciąć tego co tu i teraz i ruszyć z czymś nowym. Miotam się pomiędzy moimi dobrymi pomysłami, pretensjami do świata i do najbliższych. Miotam się z praca, która lubię i której jednocześnie nienawidzę. Miotam się ze sobą i tym miotaniem jestem zmęczona.

Miotam się od początku istnienia tego bloga, a może od 2 wpisu, bo nie wiem kiedy powstał pierwszy. Miotam się i źródeł miotania nie mogę namierzyć, namierzyć aby zniszczyć, zmienić bylebym tylko zaczęła działać a nie miotać się.

Brakuje mi inspiracji, brakuje mi energii, którą zaraziliby mnie inni, brakuje mi kogoś kto pociągnie mnie za sobą, kto zarazi mnie pasją, albo podzieli pasje ze mną. Lubię działać w zespole, nie jestem samotnym wilkiem. Lubię dzielić się myślami, spierać, dochodzić wspólnie do rozwiązań. Lubię ten twórczy samo-nakręcający się proces.

Nie mam z kim się nakręcić, nie mam :(

No i chce mi się wyć!!!!!